Z gościnną wizytą w niemczech 2013 07

Wyjazd powstał  w wyniku połączenia zaproszenia przyjaciela z czasów studiów mieszkającego wtedy jeszcze w Weinheim w niemczech i zamiłowania do militariów, historii Polski  i starej motoryzacji. Mając dwa tygodnie urlopu zaplanowałem trase której najdalszym miejscem było właśnie Weinheim, a punktami przystankowymi miejsca z mojej listy miejsc do zwiedzenia. Wyjazd poprzedziła dokładna analiza trasy, rozpisanie kolejnych punktów zwiedzania jak i potencjalnych noclegów. Zgodnie z założeniem unikałem dróg płatnych i skupiałem się czesto na tych bocznych, mniej uczęszczanych. Rzeczywistośc tradycyjnie nieco zweryfikowała plany i tak niektorych miejsc nie zobaczyłem, ale za to po drodze doszło kilka nowych.
Nie pozostało nic innego jak spakować się dzień przed wyjazdem i porządnie wyspać, a w dniu wyjazdu kilka rzeczy usunąć z bagażu robiąc miejsce dla kilku innych, które w ostatniej chwili uznałem na potrzebniejsze :) Między innymi w ten sposób kilka minut przed wyjazdem z bagażu wyleciał namiot który zajmował sporo miejsca a w jego miejsce powędrowało kilka drobiazgów, pozwalających bez wysiłku domkąć kufer i sakwy.



Dzień pierwszy
Wyjazd z samego rana, czyli ok godziny 10, na rozgrzewkę przejazd do Lublina drogą krajową 17 gdzie czekał mnie pierwszy zaplanowany punkt zwiedzania, czyli obóz koncentracyjny Majdanek w Lublinie. Obóz ten funkcjonowa od 1941 do 1944 roku i pochłonął według różnych szacunków ok 80 tysięcy ludzi.

















Wejście na teren obozu jest za darmo, płatny jest tylko parking, za motor zapłaciłem 2 zł. Po trwajacym kilka godzin zwiedzaniu (teren obozu jest bardzo rozległy, dodatkowo jest sporo wystaw) opuściłem Lublin i pojechałem na teren kolejnego obozu.

Kilka kilometrów od miasta Włodawa znajdują się pozostałości po obozie koncentracyjnym Sobibór. Obóz ten funkcjonował od roku 1940 do powstania więźniów w 1943 roku w wyniku którego został ostatecznie zamknięty, a pozostali przy życiu więźniowie, wraz z więźniami z innych obozów, uczestniczyli w procesie zacierania śladów nim. Z tego względu obóz jest bardziej pomnikiem tragedi jaka tam miała miejsce, niż żywym swiadectwem tego co miało tam miejsce.
Łącznie na terenie obozu śmierć poniosło prawdopodobnie ok 250 tysięcy ludzi.








To był ostatni punkt zwiedzania tego dnia, nie zostało nic innego jak skierować sie do uprzednio zarezerwowanego miejsca noclegowego we wsi Majdan Sopocki Drugi pod numerem 54. Za 30 zł miałem do dyspozycji duży pokój a właściwie pół pietra, poniewaz byłem tam akurat jedynym gościem. Miły i skory do rozmowy gospodarz podsunął mi kilka ciekawych miejsc do zwiedzenia. Które automatycznie wpisałem do planu zwiedzania na dzień kolejny.

Dzień drugi

Bogatszy o nowe wskazówki wyruszyłem z rana w kierunku cmentarza w miejscowości Osuchy. Pochowanych jest tam około 300 powstańców którzy ponieśli śmierć w wyniku akcji oczyszcza okolicznych lasów z partyzantki.





Po drodze można natknąć się na pomnik poety Mirosława Romanowskiego, który zginął w podczas powstania styczniowego.


Po drodze jest jeszcze gdzieś niedaleko spalony tartak z 19 wieku, ale niestety nie udało mi się go odnaleść, a miejscowi których pytałem o droge nie wiedzieli nic o tym miejscu.

Z Osuch skierowałem się do kolejnego obozu zagłady w Bełżcu. Obóz ten funkcjonował dość krótko, bo ledwie w 1942 roku, ale pochłonął łącznie około 600 tysięcy ofiar. Wejście na teren obozu i muzeum jest darmowe, płatny jest tylko parking (motory 2 zł).
















Kolejnym punktem zwiedzania były bunkry lini Mołotowa, we wsi Lubczyca Królewska. Dowiedziałem się o nich od mojego wczorajszego gospodarza. Nie mając wiekszej ilości informacji skupiłem się na tym co udało mi się znaleść. A niestety nie było tego wiele, w dodatku bunkry które widziałem znajdowały się na obsianych polach. Dzięki uprzejmości jednego z gospodarzy, na terenie którego znajdował się najbliższy bunkier, miałem okazję zwiedzić chociaż jego. Kolejny powód żeby po zebraniu dokładniejszych danych powrócić kiedys w te rejony.

 Całkiem przypadkiem w kadr załapały się wszędobylskie wiatraki :)








To był ostatni żelazny punkt zwiedzania dnia dzisiejszego, więc skierowałem się ku miejscu noclegowemu zaplanowanemu na dzień dzisiejszy czyli w okolicach Nowego Sącza, skąd miałem w dniu kolejnym zawitać na Słowacje. Jadąc drogą wojewódzką 865 natknąłem się na trzy perełki przy których  musiałem się zatrzymać. Pierwszym z nich był ciekawy opuszczony kościół z małym cmentarzykiem, popadający powoli w ruinę, w miejscowości Oleszyce. Parkując motor na poboczu drogi wpadłem w małą grzązką pułapke. Ziemia okazałą się wręcz ruchomymi piaskami gdzie każdy ruch gwarantował coraz głębsze zapadanie się motoru w glebe. Nie można było wycofac ważącego ponad 270 kilogramów motocykla, a jazda do przodu oznaczała ostatecznie wjazd w krzaki. Na szczęście po drugiej stronie ulicy odbywała sie budowa domu i po daniu znać klaksonem przyszedł jeden z budowlańców i pomógł wyciągnąć z pułapki Yamahe. Po zaparkowaniu po drugiej stronie ulicy ruszyłem uzbrojony w aparat w telefonie na zwiedzanie.















Jadąć dalej w kierunku Przeworska, poruszałem się bardziej bocznymi, pustymi drogami, za wsią Gorzyce natknąłem się na malutki cmentarzyk żołnierzy z okresu I wojny światowej  (niemieckich, austriackich, rosyjskich, część mogił bezimienna). To co rzuca się w oczy to ceramiczne tabliczki z nazwiskami żołnierzy.





Nie zdążyłem dobrze się usadowic na motocyklu jak kilometr-dwa dalej moją uwage przykuł pomnik z tablicą poświęconą Władysławowi Jagielle.





Nie napotykając dalej już nic co by przykuło moją uwagę pogalopowałem w kierunku Nowego Sącza, znajdując ostatecznie nocleg w bacówce w Jamnej, będącej własnością Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Ładne, klimatyczne miejsce, z fajnymi widokami i dobrym piwem. Koszt noclegu około 25 zł.



Dzień trzeci

Miałem tego dnia zawitać na Słowacje, ale w miedzyczasie musiałem nieco zmodyfikowac trase i dojechać do Weinheim dzień wcześniej niż zaplanowałem. Więc udałem się na zachód w kierunku zapory na Zbiorniku Goczałkowickim. Kilka kilometrów za Zakliczynem na drogą wojewódzką 980 dostrzegłem drogowskaz kierujący do ruin zamku. Były to ruiny gotyckiego zamku rycerskiego w Melsztynie. Z zamku pozostało tylko kilka ścian i świetny widok na dunajec. Jadąc tam należy mieć na uwadze parking pułapkę ponieważ znajduje się on na sporej pochyłości, oraz jest dośc mały i ograniczają go z jednej strony spora pochyłość zarośnięta trawą a z drugiej urwisko.  Przez co manewrowanie na nim może sprawiać pewne trudności i przyspieszyć momentalnie bicie serca jeżeli oprócz własnego pojazdu stoi tam coś jeszcze.











 Gdzieś po drodze do zapory na jeziorze Goczałkowickim

Zbiornik zaporowy na Wiśle którym jest zbiornik Goczałkowicki powstał w 1956 roku, jego powierzchnia wynosi 3200ha, a to co mnie tutaj sprowadziło czyli zapora ma prawie trzy kilometry długości. Ładny obiekt.








Po nasyceniu oczu widokiem natury okielznanej przez człowieka, gdy leniwie minęło południe skierowałem się ku pierwszemu żelaznemu punktowi tej wycieczki, czyli Muzeum Techniki Tatra w Kopřivnicach. Chciałem je zobaczyc odkąd dawno temu przeczytałem artykuł o Tatrze T700, która do tej pory jest moim ideałem nieszablonowej limuzyny. Jako że do Koprivnic dojechałem tuż przed zamknięciem muzeum nie zostało mi nic innego jak pokręcić się po okolicy w celu znalezienia noclegu. Co, jak się okazało nie było wcale takie proste ponieważ ceny były iście europejskie. Upragniony nocleg znalazłem kilka kilometrów dalej w miejscowości Pribor. Był to mały hotelik przy głównej drodze koło przejazdu kolejowego, z pubem w krótym przesiadywali miejscowi. Tutaj miałem wkońcu okazje żeby sprawdzić czy naprawde łatwo jest się polakowi dogadać z czechem. I dało się, starczyło mówić powoli i wyraźnie :) Dostałem bardzo schludny pokój za iście śmieszną jak za standard cenę 35 złotych. Nie zostało nic innego jak zejśc na dół na piwo i poobserwować miejscowych i okolice. A było co obserwować. Dodatkowo obsługe hotelu stanowiła śliczna czeszka, dla której chciałoby się zamieszkac w tym hotelu na stałe.

Tuż za granicą zarośnięty parking z mnóstwem "limuzyn".

Przed wejściem do muzeum.

Wnętrze hoteliku i miejscowi. Przykuwa uwagę zwłaszcza pan z fryzurą typu " krótko z przodu, długo z tyłu".

Czeski brukowiec, jak widać same najważniejsze dla ludzkości tematy.



  Okolica z urokliwą stacyjką kolejowa.

Parking przed hotelem.

Dzień czwarty
Wstałem z samego rana bo wiedziałem, że dzisiejszego dnia czeka mnie dużo zwiedzania i pognałem co sił w cylindrach do Koprzivnic, gdzie po zakupieniu biletu za 35 złotych rzuciłem się w wir podziwiania czeskiej motoryzacji. Muzeum ma trzy główne kondygnacje i jest ciasno upchane wszelkiego rodzaju perełkami, więc wybierając się tam warto zarezerwować sobie kilka godzin wolnego żeby wszystko spokojnie obejrzeć. Oprócz statycznego oglądania, jest sporo prezentacji multimedialnych i sklepik gdzie można zaopatrzyc się w pamiątki. Ceny całkiem rozsądne.




































Po dokładnym obejrzeniu wszystkiego, z każdej możliwej strony i zaopatrzeniu się w niezbędne pamiątki wsiadłem na Yamahe i skierowałem się ku chyba jedynemu w naszym kraju Muzeum Horroru na terenie pałacu w Wojnowicach, koło Raciborza. Urocze miejsce, gdzie po ogrodzonym terenie wokół biegają sobie sarenki, osiołki i inna zwierzyna, miejsce jest także wynajmowane na wesela (pałac a nie muzeum). Jak się okazało byłem jedynym gościem tego dnia i właściciel nie miał innego wyboru jak zrobić prezentacje tylko dla mnie. W samym muzeum obowiązuje zakaz fotografowania za wyjątkiem kilku miejsc. Poza jednym miejscem, gdzie nawet ktoś przygotowany na to co sie może stać podskoczy do góry, reszta jest całkiem urocza i ogląda się wszystko z przyjemnością. Wstęp kosztuje 10zł.





 


 Jedna z okazji do zrobienia sobie pamiątkowej fotki :)

Z Wojnowic skierowałem się dalej na zachód w okolice Kłodzka by tam znaleśc nocleg w pobliżu miejsc które miałem zamiar zwiedzić w dniu następnym. Jadąc tam można zajechać do kopalni złota w Złotym Stoku. Ja niestety zajechałem kilka minut przed zamknięciem więc pojechałem dalej na poszukiwania miejsca noclegu. I to były zdecydowanie najtrudniejsze poszukiwania noclegu w mojej karierze, skonczyło się na kilkunastu telefonach do mijanych w pobliżu noclegów aż wkońcu znalazłem upragnione lokum w Kudowie Zdroju w Gościncu Solan. Polecam to miejsce każdemu kto szuka noclegu w tym miejscu. Przemiły właściciel, wychodzący z założenia, że lepiej wynająć pokój jednej osobie na jedną noc i coś zarobić niz nie wynajmować wcale. Samotny nocleg w trzyosobowym pokoju kosztował mnie 30 zł. Na kolacje załapałem się na grila robionego przez turystów, niestety nie pamiętam skąd dokładnie ale gdzieś z południa polski. Byli bardzo mili i gościnni, ale jako że miałem plany co do dnia następnego po kilku kolejkach uciekłem do swojego pokoju.
Wieczorem właściciel napomniał mi o bunkrach tuż za granicą kraju w miejscowości Nachód. Właściwie o całej lini bunkrów. I znowu jak ktoś lubi takie miejsca może tam spędzić sporo czasu. Ja wybrałem kilka po drodze do muzeum wojskowego w Kralikach.

Po wjechaniu do miejscowości Nachod dość szybko rzuca się w oczy bunkier przeciwpiechotny Brezinka (będzie widoczny po lewej stronie, naprzeciwko dużego marketu). Jest zachowany w bardzo dobrym stanie i zawiera mnóstwo wojskowego sprzętu. Wstęp kosztuje kilka złotych. Instrukcje są w kilku językach, także w polskim. Bunkry wchodzą w skład okręgu artyleryjskiego Dobrosov















Gdzieś po drodze...

Drugim obiektem na jaki trafiłeł była grupa warowna Dobrosov, czyli kompleks kilku, połączonych ze sobą bunkrów. Wstęp kosztował ok 10 złotych, oraz jak się później okazało wiecej dla grup zorganizowanych z przewodnikiem, która to grupa mogła zejśc niżej i zwiedzać przejście między bunkrami. O tym nie wiedziałem i zwiedzanie zrobiłem sobie sam. Na szczęscie nie przykuło to niczyjej uwagi i przez nikogo nie niepokojony zwiedzałem sobie w spokoju co chciałem. Na dole jest dośc chłodno, więc lepiej przygotować za wczasu polar.




Na dół prowadzi 171 schodów.








Ostatecznie wychodzi się w drugim bunkrze oddalonym ok ok 200 metrów od pierwszego.



Widok z drugiego bunkra "Mustek".




Gdzieś po drodze do Kralik, trzymając się  możliwie blisko granicy po stronie czeskiej.

Kilka kilometrów przed muzeum w Kralikach trafia się na kolejny samotny bunkier-muzeum Lichkov, przy drodze 312. Niestety na miejscu nie spotkałem nikogo więc mogłem tylko pozwiedzać z zewnątrz.








Wejście do muzeum w Kralikach kosztuje ok 10 zł. Znajduje się tam ogrom wojskowego sprzętu, jeżdzącego, latającego i przeważnie strzelającego. Można tam utknąć na długie godziny a wychodząc obkupić się w miejscowym sklepiku.




















Śliczny <3 :)


To było ostatnie zaplanowane miejsce zwiedzania w tym dniu, pozostało jeszcze tylko dojechac do punktu noclegowego, czyli do Pragi. Co jak się okazało wcale nie było takie łatwe. Cały dzień nawigacja płatała mi figle działając jak chciała by ostatecznie po wjechaniu do Pragi odmówić całkowicie współpracy. Sytuacja nie wyglądała ciekawie, bo dochodziła godzina 20 a ja zostałem sam w obcym mieście bez noclegu. Poratował mnie telefon - złapałem darmowe wifi jakiejś kawiarni i wprowadziłem adres potencjalnego noclegu. Udało się i z niemałymi trudnościami zajechałem pod akademik. Nie wyglądał szczególnie zachęcająco, tak samo jak okolica (mocno się zdziwiłem widząc starszego pana grzebiącego w kontenerze, cała okolica wyglądała jak warszawska praga) w dodatku nie był przesadnie tani (60zł) ale byłem już na tyle zmęczony i zły,  że przystałem na to co mi zaoferowano. Postawiłem dwa piwa nocnemu gospodarzowi mojego budynku i ten obiecał, że będzie miał na uwadze bezpieczeństwo Yamahy. Chyba sie sprawdził bo rano stała tam gdzie ją postawiłem, czyli przed wejściem. Wieczorem postanowiłem, że z rana rozejrze się za nową nawigacją bo dopiero od tego dnia zaczyna się tak naprawde wyjazd.

Dzień piąty
Poszukiwania taniej nawigacji w Pradze nie przyniosły rezultatów - w sklepach typu nasze Electro wciskali mi nawigacje za 800-1000zł. Grzecznie podziękowałem i zdecydowałem, że na moment skoczę do polski i kupie jakąś tanią navi.
Jeszcze nie wiedząc gdzie dokonam zakupu skierowałem się najpierw na Mlada Boleslav, potem na przejście graniczne Jakuszyce i przez Szklarską Porębe dojechałem do Jeleniej Góry. Jadąc przy okazji fantastycznym odcinkiem dk3 od granicy, stromy z fajnymi zakrętami, warto było. Po dokonaniu niezbędnego zakupu musiałem niejako wykreślić dwa punkty z mojego planu wycieczkowegoznajdujące się w niemczech przy granicy z czechami.
Skierowałem się na Zgorzelec i bezpośrednio do Drezna, gdzie miałem do zwiedzenia jedno ciekawe miejsce i zaplanowany nocleg. Odcinek nie był szczególnie długi więc pojechałem na miejsce unikając autostrad, powoli przemieszczając się zwykłymi drogami.


 Jeszcze Czechy.



 Ruiny starego kościoła i pomnik poświęcony żołnierzom we wsi Pasiecznik kilkanaście kilometrów za Jelenią Górą.

 Gdzieś po drodze.

 Znowu wiatraki, tym razem niemieckie.

Wkońcu po południu zawitałem do Drezna. Śliczne miasto, pełne zabytków, czyste. Pozostało znaleśc nocleg, spojrzałem na liste hosteli którą przygotowałem sobie w domu i wybrałem pierwszy lepszy.
Okazało się że dobrze wybrałem. Bardzo ładny hostelik, fajnie urządzony, w fantastycznym miejscu z barem na dole, link. Koszt noclegu w pokoju 10 osobowym wyniósł mnie 60 zł. Towarzystwo młode, ale spokojne, żadnych rozrób, burd itp. Mozna było w spokoju porozmawiać z ludźmi z całego świata.

 Stacja kolejowa w Dreźnie



Dzisiaj już nigdzie nie musze jechać.

Dzień szósty, pobudka z samego rana, szybkie śniadania i ruszam do oddalonego o kilka kilometrów Muzeum Wojskowo-Historycznego Bundeswehry.  Całość jest położona w kilkupiętrowym, ciekawie zaprojektowanym budynku. Częśc wystawy - większe pojazdy typu czołgi, ciężarowki, łódź umieszczone są na terenie okalającym budynek. Zbiory są gigantyczne, podzielone na kategorie, z róźnymi wystawami tematycznymi. Koszt wjazdu 5 euro.

 Widok z muzeum za plecami.















 Był też dział zwierzęta w służbie wojskowej.

To nie błąd, ten mały śmigłowiec wisi na ścianie.

 Protezy.



















 Tata i syn.


 
Front muzeum i ja.

 Pomnik radziecki, tuz przy wjeździe do muzeum.

Tego dnia miałem dość ambitny plan dotarcia przed nocą do Weinheim, poniewaz znajomy wyjeżdzał na 2 dni i miał mi przekazać klucze do mieszkania. Musiałem nieco nadgonić więc trzymałem się autostrad, zjeżdzając na chwilę w miejscowości Zwickau, właściwie sam nie wiem czemu, chyba tylko po to żeby zatankować i coś zjeść.




Zakręciłem sie po okolicy, przespacerowałem po ładnym rynku i popędziłem dalej na zachód. Do tej pory pogoda mi dopisywała, niestety jakieś 200 kilometrów przed Weinheim zaczęło robić się szaroburo, a z czasem zaczął padać deszcz. Przezbroiłem się szybko w przeciwdeszczówke kupiona wiosną w lidlu (to był jej chrzest bojowy)i pognałem dalej. Niestety z czasem z lekkiego deszcze zrobiła się ściana wody a autostrada zamieniła się w rwący potok, do tego wyprzedzane tiry robiły dodatkowy prysznic wszystkiemu naokoło. Spasowałem i postanowiłem przeczekać najgorsze pod jakimś wiaduktem. Po pół godzinie deszcz zelżał na tyle, że dało się w miare normalnie jechać więc popędziłem dalej z planem nadgonienia straconego czasu. Udało się i późnym popołudniem dojechałem do całkiem ładnej, turystycznej miejscowości. Zdążyliśmy jeszcze skoczyc na pizze i coś do picia, po czym Konrad pożegnał się i popędził załatwiać swoje sprawy, miał wrócić kolejnego dnia wieczorem.

Dzień siódmy
To wypoczynek i zwiedzanie okolicy. Weinheim to ładne miasto leżące w masywie góskim Odenwald, w dodatku z mnóstwem starych budowli, niektóre mają po kilkaset lat. Widać że II wś obeszła się z tym rejonem łaskawie. W bruku wmurowane są tabliczki informujące o żydowskim właścicielu danego budynku z informacja kiedy i gdzie został wywieziony.
Wieczorem Konrad wrócił i jak było do przewidzenia postanowiliśmy powspominać czasy studenckie. Dołączył do nas jeszcze Piotrek z Patrycją i w takim komplecie wspominaliśmy dalej.


 Życie płynie tam leniwie i spokojnie.


 W starej części miasta uliczki są wąskie.

 Ten budynek ma ponad 400 lat i nie był najstarszy.





 Jak na rejon górzysty przystało są i wzniesienia, gdzie mimo niewielkiej różnicy w wysokości temperatura zauważalnie potrafi się obniżyć.



 Znane nazwisko.

Dzień ósmy
Pobudka nie nalezała do łatwych, Konrad pojechał do pracy a ja po dojściu do siebie ruszyłem na dalsze zwiedzanie okolicy. Po południu Piotrek i Patrycja zabrali mnie na zwiedzanie Mannheim, karmienie gęsi i innego żarłocznego ptactwa. Wieczór to już spokojne rozmowy i zwiedzanie tego co ma do zaoferowania Weinheim i okolica (ruiny zamku  Windeck), pod wprawnym okiem Konrada i powolne pakowanie rzeczy do jutrzejszego wyjazdu.


 Leniwe chwile nad rzeką w Mannheim



 Panorama Weinheim z zamku Windeck.


Dzień dziewiąty.
Plan wyglądał prosto: Weinheimm - Berlin i został w pełni zrealizowany. Jadąc autostradami i trzymając się mniejwięcej ograniczeń prędkości dotarłem popołudniem do Berlina, gdzie miałem zapewniony nocleg u rodziny, w dzielnicy Tempelhof.

Karawana Land Roverów gdzieś po drodze.

Dzień dziesiąty.
Zarezerwowałem sobie cały na zwiedzanie tego co w Berlinie miałem do zobaczenia, czyli: Brama Brandenburska, muzeum motocykli NRD, Muzeum Luftwaffe kilka innych pomniejszych.
Na pierwszy ogień poszło muzeum motocykli NRD, myślę że punkt obowiązkowy każdego miłośnika motoryzacji, wstęp za 7,5 euro (w tym opłata za fotografowanie). A w środku OGROM starych motocykli, tych jeżdzących na codzień jak i prototypów. Gdzie sie nie zakręcić tam coś ciekawego do sfotografowania. Czułem się jak japoński turysta robiący zdjęcie wszystkiemu dookoła.


 Muzeum  mieści się w takim to niepozornym budynku.

 Jeździłbym.


























 Bardzo ładny klasyk.

Następnie  Brama Brandenburska,  wygląda... jak wygląda :) Troche pachnie cepelią, tłumy turystów, rycerze jedi i Lord Vader pozujący do zdjęć za kilka euro i śniadzi ludzie kręcący się po okolicy i wciskające bezwartościowe losy/bony, cegielki na ratowanie czegośtam. Szybko popędziłem dalej, pokręcić się po okolicy, trafiłem na ładny pomnik poświęcony żołnierzom radzieckim.



  Oraz pomnik poświęcony wywiezionym z Berlina żydom.


Z kolejnym punktem zwiedzania czyli muzeum Luftwaffe miałem niejaki problem ponieważ to co sobie zapisałem jako adres nie było jednak adresem. Postanowiłem złapać byka za robi i podjechałem do stojącego radiowozu i grzecznie zapytałem o lokalizację tegoż. Pan policjant podrapał się po głowie i stwierdził, że nigdy nie słyszał o takim muzeum, mina mi nieco zrzedła, ale powiedział żebym poczekał, po czym złapał za telefon i gdzieś zadzwonil. W międzyczasie przyszło dwóch kolegów pana policjanta, też podrapali się po głowie ze zdziwieniem, jak ich kolega skończył rozmawiać przez telefon podał mi prawdziwy adres muzeum. Grzecznie podziękowałem i udałem się we wskazane miejsce. Niestety to nie był do końca koniec poszukiwań bo pod wskazanym adresem był jakiś magazyn, ale widziałem jadąc na miejsce drogowskaz kierujący na muzeum, więc niezrażony szukałem dalej. Ulica na której było muzeum była bardzo długa w dodatku zamknięta w polowie remontem. Podjechałem na pętle autobusową i podpytałem kierowcy autobusu jak ominąc ten zator bo właściwie chyba już opuściłem Berlin, albo byłem na jego obrzeżach bo dookola po jednej stronie roztaczały się pola i ze wskazówkami juz bez przeszkód dotarłem na miejsce.
Muzeum mieści się na terenie byłej amerykańskiej bazy wojskowej a właściwie lotniska wojskowego. Wstęp jest darmowy, lub co łaska, nie zrozumiałem do końca, ale udało mi się wejśc za darmo. Składa sie ono z trzech hangarów, ale wstęp ma się tylko do dwóch z wystawami, oraz terenu dookoła, z mnóstwem samolotów i sprzętu który jest niezbędny do funkcjonowania lotniska wojskowego. Co znamienitsze obiekty znajdują się w hangarach, podzielonych tematycznie, w jednym są samoloty, wyposażenie, kabiny samolotów, stanowiska kierowania lotami, itp z okresu funkcjonowania tam amerykańskiej bazy, w drugim znajdują się niemieckie (nie tylko) latające perełki od początku lotnictwa do mnie jwięcej drugiej wojny światowej. W tym odrzutowy Messerschmitt Me 163. Jest też troche prezentacji multimedialnych, oraz demonstracyjne stanowiska do kontroli lotu, gdzie można zobaczyc jak wyglądała praca kontrolera na żywo, ponieważ wszystko działało.



























 Te trzy powyższe samoloty chętnie bym ustawił na podwórku żeby cieszyły oczy.





 Kieszonkowy helikopter.

















Tego dnia było tak gorąco, że krótko po wyjeździe zawróciłem i zostawiłem w mieszkaniu kurtke. Z czasem żałowałem, że nie założyłem krótkich spodni, dawno nie podróżowałem w takim ukropie. Na koniec dnia dopiero zauważyłem, że moje ręce przybrały brązowy odcień i zaczęły swędzieć. Opalenizna utrzymywała się jeszcze długo po powrocie do domu.
Na koniec dnia przejechałem się jeszcze kolejką podmiejską nad jakiś zbiornik wodny, którego nazwy nie pamiętam i cos czego nie mogło zabraknąć, a mianowicie narodowa niemiecka potrawa, czyli kebab serwowany przez turka. Dobry.

Dzień jedenasty
To Trasa Berlin - Sulejówek. Miałem cały dzień i nic mnie nie pośpieszało, więc postanowiłem zrobić mały eksperyment i przejechać całą trasę starając się jechać tak żeby nie łamać przepisów, unikając przy tym dróg płatnych. Było tak jak można sie było spodziewać, pokonanie 660 kilometrów zajęło mi cały dzień. Po drodze Zatrzymałem się tylko przy rekonktrukcji wiatraków w Moraczewie, oraz kawałek dalej przy pomniku poświęconym bohaterom września 1939r.



Cała trasa miała łącznie 4300km.
Link do trasy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz